top of page

Leśna rzeka

Daj się porwać wartkiej akcji niezwykłego thrillera. 

przeczytaj frgment książki

Powszechna to wada ludzi nie pamiętać o burzy, gdy morze spokojne.

Niccolò Machiavelli, Książę

Sally

Kanada, Saint-Hyacinthe

 

Była już jesień, a w Saint-Hyacinthe, sennej miejscowości leżącej na północny-wschód od Montrealu, wiatr gnał pożółkłe liście klonów. Na ulicy Eugène Delacroix przy numerze tysiąc dziewięćset dwudziestym droga zakręca ostro, a pędzone wichrem liście zawsze tworzą w tym miejscu naturalny kopiec. Stojący tu dom od pięciu lat był opuszczony. Służby miejskie jakoś nie kwapiły się, by sprzątnąć susz nagromadzony przed nim przez ten czas.

Podobno budynki stojące na zakrętach lub rozstajach dróg nie należą do zbyt szczęśliwych. Sally Paterson, mieszkająca w domu obok, wierzyła w to bardzo mocno, co było zrozumiałe, gdyż była pasjonatką feng shui. Nie lubiła mieszkać obok tego opuszczonego domu, przerażał ją. Wiązało się z nim to wszystko, o czym chciała raz na zawsze zapomnieć.

Tego wieczoru Sally usiadła na welurowej kanapie w salonie i delikatnie przejechała dłonią po nowym obiciu. Było przyjemnie gładkie i miękkie, przypominało jej skórę cieląt, które widywała na farmie wujka Maurice’a, gdy była małą dziewczynką.

— Nalejesz wina? — zwróciła się do męża, który kręcił się przy wyspie kuchennej.

— Właśnie otwieram butelkę — odparł Thomas. — Dzisiaj jest piątek i nasz romantyczny wieczór. — Thomas był w dobrym nastroju. Za trzy lata miał przejść na emeryturę, a Sally stale mu się podobała. Miała w sobie coś z arystokratki, zawsze myślał o niej właśnie w ten sposób. Błyszczące, jasne włosy falami spływały jej na ramiona. Nie wiedział, jak to robiła, ale wyglądały i pachniały dokładnie jak tego dnia, kiedy ją poznał na uniwersytecie. Naprawdę mało się zmieniła i nie widać było po niej, że skończyła pięćdziesiąt osiem lat. Ciągle miała w sobie dużo dziewczęcej świeżości. Jej dziadek i babka byli Rosjanami, uciekli przed rewolucją, zostawiając w kraju pokaźny majątek, pałac, kilka kamienic i fabrykę. Wiatr historii zdmuchnął to wszystko niczym garść okruszków. Zabrali tylko siebie i swoją miłość. Może jednak właśnie to było najcenniejsze. Ta historia i słowiańskie geny Sally sprawiły, że była taka niezwykła.

Znała tylko dwa słowa po rosyjsku — kartinki, czyli obrazki, i bladź, podobno jakieś straszne przekleństwo. Nie potrafiła jednak wyjaśnić, co oznaczało. Bladź i tyle.

— To ja zrobię nastrój. — Sally wstała i wzięła z regału ciemny lampion z ręcznie robioną świecą Stoneglow Leather & Saffron. Takie świece można znaleźć w paryskim hotelu Ritz. Sally kochała ekskluzywne przedmioty. Postawiła świecę na barku przed kanapą i włączyła telewizor. Natychmiast rozległ się dźwięk o wiele za głośny, gdyż Thomas poprzedniego wieczoru słuchał koncertu The Rolling Stones, swojego ulubionego zespołu. Włosy miał już przerzedzone, ale ta muzyka sprawiała, że znowu mógł poczuć ducha buntowniczej młodości.

— My również jesteśmy drapieżnikami. Pionowa postawa, oczy ustawione na wprost, niezwykła inteligencja to cechy typowego drapieżnika. — Z telewizora przemówił poważnym głosem spiker. — Gen zabijania… Czy można w ogóle o czymś takim mówić? Zdecydowanie tak.

— Co to ma być? — oburzyła się Sally, natychmiast wyciszając dźwięk. — Znowu jakieś głupoty. Czy w tej telewizji nie mogą puścić już niczego normalnego? Ciągle tylko jakieś zabójstwa.

— Kochanie, wyłącz to pudło, już nadciągam z winem.

— No właśnie, po co ja w ogóle włączyłam telewizor? — zbeształa się Sally.

— Tadam! — zawołał wesoło Thomas, podchodząc ze srebrną tacą, na której stały kryształowe kieliszki i butelka Pillitteri Cabernet Merlot z regionu Ontario, rocznik dwa tysiące trzynaście. Nie zabrakło małego talerza serów beaufort i camembert, prosto z Francji.

— Dziękuję, pięknie to przygotowałeś — pochwaliła go Sally, czyniąc jeden zgrabny ruch, by wyłączyć telewizor. Uśmiechnęła się przy tym w filmowy sposób.

Mam żonę jak Trump — pomyślał Thomas z dumą. Nie lubię drania, ale nie jest głupi i wie, co dobre. Słowianki są najpiękniejsze na świecie.

Postawił tacę na barku przed kanapą. Wino zakołysało się w kieliszkach. Z jednego z nich kilka czerwonych kropel poleciało na śnieżnobiały dywan.

— Uważaj, co robisz?! — fuknęła Sally, której dobry nastrój prysł nagle jak bańka mydlana. Już przestały ją obchodzić romantyczny wieczór i początek weekendu. Czerwona plama na białym dywanie i słowa spikera uruchomiły spiralę ponurych wspomnień.

— To się da wyczyścić — bąknął Thomas, ale żona już go nie słuchała. Podał jej kieliszek, który odebrała machinalnie, patrząc daleko w przestrzeń.

Zapadło krępujące milczenie, zupełnie jak na pierwszej randce, kiedy niespodziewanie skończą się tematy, a przecież Sally i Thomas byli małżeństwem od ponad trzydziestu lat.

— Słuchaj — odezwała się nagle — jak myślisz, co się z nią mogło stać?

— Niby z kim? — zdziwił się Thomas.

— Z tą małą od Reynoldsów. — Sally wskazała ręką w stronę opuszczonego domu sąsiadów. — Nie udawaj, że nie pamiętasz, co się tam stało pięć lat temu.

Thomasowi stężała twarz. Upił łyk wina. Już wiedział, że wieczór jest zniszczony.

Zoo

Polska, Warszawa

 

— Witam, tu Robert z recepcji — oznajmił głos w domofonie. — Przyszła dziennikarka na spotkanie. Czy mogę ją do pana wysłać na górę?

— Tak, niech wjedzie — mruknął Zoo, przecierając oczy. Włosy miał rozczochrane, bo przed chwilą drzemał na kanapie. Spojrzał na zegarek, dochodziła piętnasta. Pewnie znowu jedna z tych blogerek, których teraz pełno — pomyślał, udając się do łazienki, by trochę się odświeżyć. Z lustra spojrzała na niego twarz czterdziestoletniego mężczyzny, łudząco podobna do twarzy aktora grającego Sawyera w serialu Lost. Zoo często w swoim życiu słyszał to porównanie.

Miał jeszcze sporo czasu do wizyty. Wjechanie windą na ostatnie, pięćdziesiąte drugie piętro najwyższej wieży mieszkalnej w Unii Europejskiej, potocznie nazywanej Żaglem, zabierało trochę czasu. Co ciekawe, inspiracją dla projektanta budynku Daniela Libeskinda wcale nie był kształt żagla, tylko skrzydło orła — symbol zmieniającej się Warszawy. Jak to zwykle bywa dzieło na przekór zamysłowi twórcy zaczęło żyć własnym życiem. Skrzydło jako inspiracja gdzieś uleciało, a żagiel pozostał.

Wczoraj też jakaś była — przypomniał sobie Zoo, przemywając twarz. Sama nie wiedziała, o co ma pytać. Dziennikarki od siedmiu boleści. I wszystkie w okularach zerówkach.

Ruszył do kuchni, nalał wody do szklanki i wyszedł na balkon. Powoli zbliżył się do balustrady, która była podłużną taflą szyby, i oparł się o nią. Widok na centrum Warszawy był oszałamiający, ale Zoo miał lęk wysokości. Codziennie jednak starał się z nim walczyć, chociaż serce zawsze mocniej mu biło, gdy był na balkonie. Gdy tylko podchodził do balustrady, upewniał się, że ta znajduje się na swoim miejscu.

Muszę powiedzieć Tatianie, żeby nie czyściła tej szyby tak dokładnie, może wtedy będzie lepiej widoczna — pomyślał.

Gdy zadźwięczał dzwonek, Zoo otworzył drzwi, za którymi stała ciemna szatynka w wysokich szpilkach, prawie równa z nim wzrostem. Miała duże brązowe oczy, a pod jej bluzką rysował się kształt całkiem sporych piersi. Usta też miała wydatne.

Czy one wszystkie usta i cycki robią sobie u tego samego chirurga? — przemknęło mu przez myśl.

Ostatnio przeżywał istny najazd młodych dziennikarek. Wszystko przez artykuł o muzykach, którzy stali się milionerami. Ponad dziesięć lat temu Zoo nagrał piosenkę, która nie schodziła z list przebojów. Później dobrze zainwestował pieniądze z pierwszej i zarazem ostatniej płyty. Teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy sobie o nim przypomnieli. Nawet jakaś telewizja śniadaniowa chciała go zaprosić, ale odmówił i oświadczył, że o siódmej nie wstanie nawet dla papieża, przez co zrobił się wokół niego jeszcze większy szum. Wszystko przypominało wielką śnieżną kulę pędzącą ze stoku. Z każdą sekundą kula rosła, przyklejając do siebie nowe warstwy śniegu, choinki i zabłąkanych narciarzy. Zoo miał szczerze dosyć tej odgrzewanej popularności.

Nie pracował nad żadnym materiałem, a po tym, co ostatnio się wydarzyło, najbardziej chciał, by o nim zapomniano. Na szczęście jak na razie nikt nie odkrył jego tajemnicy. Był jednak czujny, dobrze wiedział, że dziennikarze potrafią dotrzeć do najpilniej skrywanych sekretów. Niby rozumiał, że taka była ich praca, ale uważał, że tak naprawdę to lubowali się w wyciąganiu trupów z szafy. Niczego nie tworzyli sami, tylko krążyli w bezpiecznej odległości niczym sępy wypatrujące ofiar.

Zoo zmierzył wzrokiem dziewczynę. W zeszłym tygodniu odwiedziła go podobna dziennikarka. Cholera, może to ta sama? Odruchowo dotknął czoła. Na szczęście rozwiała jego wątpliwości.

— Bianka Kowalska. — Wyciągnęła do niego dłoń. Jej paznokcie zdobił starannie wykonany hybrydowy manicure w kolorze klasycznej czerwieni. Ten sam odcień miały jej szpilki. Poprzednia dziewczyna nazywała się jakoś inaczej, ale na pewno nie Bianka, to dosyć charakterystyczne imię, zapamiętałby. Poza tym gdyby się znali, to by się nie przedstawiała. Te laski czasami są strasznie głupie, ale z pewnością nie aż tak — pomyślał.

— Witam. — Uścisnął jej rękę. Przedstawianie się uznał za zbędne. Przyszła, więc wiedziała, kim jest.

— Chciałam zrobić z panem wywiad — powiedziała dziewczyna, uśmiechając się szeroko.

— Zapraszam w moje skromne progi. — Uczynił szeroki gest ręką, ale towarzyszyło temu lekkie westchnienie, sugerujące, że kosztowało go to sporo wysiłku. Dziewczyna nie zauważyła tego, wodząc ciekawie wzrokiem po luksusowym apartamencie. Rozległy hol, wyłożony po sufit płytami z naturalnego kwarcu, otaczały masywne filary. Po lewej stronie hol zmieniał się w kuchnię, która błyszczała czernią i łączyła się z salonem odgrodzonym od aneksu kompletem wypoczynkowym i doskonale wyposażonym barem, którego nie powstydziłby się najbardziej ekskluzywny nocny klub. Salon przechodził w sypialnię z ponadstandardowo szerokim łóżkiem umieszczonym na lekkim podwyższeniu. Wszystko było jedną wielką przestrzenią. Zero funkcjonalności, ale rozmach zapierał dech w piersiach. Spokojnie można by tu było biegać i porządnie się przy tym zmęczyć.

Od sypialni biegł korytarz prowadzący w głąb do dalszej części apartamentu, która niknęła w mroku. Tam znajdowało się studio nagrań i jeszcze parę innych pokoi, do których Zoo rzadko zaglądał. Na samym końcu było wyjście na rozległy taras, gdzie znajdował się prywatny odkryty basen, teraz nieczynny z powodu zimy. Wzdłuż niego rozciągał się zewnętrzny bar. Wszystko przygotowane do organizowania wielkich imprez. W zasadzie odbyła się tylko jedna, ale to był istny armagedon. Usuwanie zniszczeń i sprzątanie trwało tydzień. Na tym się skończyło, Zoo więcej imprez już nie urządzał.

Główny element wystroju salonu stanowiła olbrzymia tafla szkła sięgająca od podłogi do sufitu. Rozpościerający się za nią widok na miasto był naprawdę powalający. „Architektura jest jak muzyka, ma poruszać duszę” — w istocie, w tym wnętrzu słowa Libeskinda nabierały prawdziwego znaczenia.

— Tam jest szafa. — Zoo wskazał na lustrzane drzwi. — Jeżeli chcesz coś powiesić.

Bianka uśmiechnęła się, podając mu płaszcz. Kobieta niewielu słów — pomyślał.

— Zapraszam. — Podszedł do czarnej skórzanej sofy. Już czuł, że czeka go kolejny sztampowy wywiad. Ale musiał ich udzielać; może był dupkiem, ale na pewno inteligentnym. Fala go niosła, płynął więc na niej. W końcu życie było teatrem i gdy wzywano na scenę, po prostu trzeba było wyjść i grać swoją rolę najlepiej, jak się potrafiło.

Dziewczyna usiadła w wyreżyserowany sposób, odwracając się trochę bokiem w stronę Zoo. Dobrze wiedziała, jakie przybierać pozy, by wyglądać lepiej. On tymczasem rozsiadł się wygodnie i zarzucił ręce na oparcie.

— Pierwsze pytanie zadam ja — powiedział.

— Zatem słucham — odparła, a Zoo spostrzegł, że obserwuje go z zaciekawieniem dziewczyny, której podoba się mężczyzna. Na chwilę zapadła pełna oczekiwania cisza.

— Czego się napijesz?

— Może być woda, cokolwiek. — Uczyniła nieokreślony ruch dłonią. W drugiej trzymała planer.

Pewnie tam są te „inteligentne” pytania. Ale dłonie ma ładne — pomyślał Zoo. Zawsze zwracał uwagę na dłonie.

Gdy podał jej szklankę wody, poprawiła się na kanapie. Burgundowa spódnica z czystego jedwabiu opinała jej pośladki.

Ona jest całkiem, całkiem — przyznał w myślach. Lubił kobiece kształty i ubolewał, że ludzie, którzy obecnie zajmowali się modą, oględnie mówiąc, nie przepadali za kobietami. A w końcu to oni kreowali trendy. Teraz każda kobieta z założenia była za gruba. Zoo nigdy nie spotkał dziewczyny, która nie miałaby kompleksów, a zawsze chciał taką poznać. Normalną dziewczynę, człowieka z krwi i kości. Było to jednak nierealne marzenie. W zwariowanych czasach spotkanie kogoś normalnego zakrawa na cud.

— Będę nagrywała, dobrze? — Bianka poczekała, aż Zoo zaaprobuje skinieniem jej propozycję, a następnie włączyła dyktafon w telefonie i położyła go na stoliku przed kanapą.

— Nie ma problemu. — Zoo wzruszył ramionami. — Nie mam nic do ukrycia.

— Jest pan nazywany awangardą hip-hopu… — zaczęła.

— Doprawdy? — parsknął śmiechem. Skąd biorą się te grafomanki? — pomyślał.

Dziewczyna zmieszała się lekko.

— Jakie są teraz pana plany? W końcu od wydania pierwszej płyty, która była niezwykłym sukcesem, minęło już wiele lat.

— Jaki pan? — żachnął się. — Po prostu Zoo.

— A więc jakie są twoje plany… Zoo? — poprawiła się.

— Myślę o nagraniu nowego materiału ze starym składem. Ale do tego muszę przekonać jeszcze resztę. To nie jest proste. Każdy zajął się swoimi sprawami i potrzeba czasu, nim się ich wszystkich pozbiera. Na przykład Misiek projektuje ubrania, ale sądzę, że powrócimy do robienia muzyki. Czuję odzew publiczności.

— A czy nie myślałeś o innym gatunku muzycznym?

— Tak. — Zoo podrapał się po brodzie. — Ostatnio zastanawiam się nad operą.

— Nad operą? — Dziewczyna szerzej otworzyła oczy.

— Właśnie tak, nie chcę się zamykać. — Zoo spojrzał na wydatny biust rysujący się pod bluzką dziennikarki. Zastanawiał się, jak wyglądałaby nago na sofie.

Bianka spostrzegła to i poczuła się nieswojo.

— Proszę, powiedz coś więcej.

— To tajemnica. — Zoo uśmiechnął się krzywo. — Nie mogę zdradzać wszystkich moich pomysłów. Co by to było, gdybyście wszystko o mnie wiedzieli z wyprzedzeniem. Jak podam terminarz na dziesięć lat do przodu, to nikt do mnie nie przyjdzie i będę musiał siedzieć tu sam. — Wskazał ręką na apartament.

— No tak.

— Widzę, że obserwujesz mój tatuaż. — Zoo lekko podniósł rękaw T-shirtu. — To celtycki znak szczęścia — wyjaśnił. — Tu mam najnowsze dzieło. Chcesz zobaczyć? — Dotknął dłonią lewej piersi.

Dziewczyna skinęła głową.

— To chyba bardziej zainteresuje czytelników niż moje kolejne wymądrzanie się o muzyce. Chyba wszyscy mają mnie już dosyć. Nie jestem przecież żadnym Chopinem czy Lutosławskim. — Roześmiał się.

Bianka również się uśmiechnęła.

— Ale to będzie kosztowało — powiedział z zawadiacką nutą w głosie.

— Nie rozumiem.

— Skoro mam zdjąć koszulkę, to ty też coś zdejmij. Nie ma nic za darmo.

Dziennikarka uniosła brew.

— Może szpilki?

O, jaka negocjatorka — pomyślał Zoo.

— Szpilki nie. Ja zdejmuję koszulkę, a ty bluzkę — stwierdził z kamienną twarzą.

— Nie, to nie najlepszy pomysł. — Dziewczyna udała oburzenie, ale on już widział, jak błyszczą jej oczy, a powiększone usta rozchylają się.

Idziemy w dobrym kierunku — pomyślał.

 

Sally podejmuje decyzję

Kanada, Saint-Hyacinthe

 

Thomas nic nie odparł. Od dawna nie rozmawiali na ten temat, który teraz znowu powrócił jak bumerang, roztrzaskując w drobny mak ich strefę komfortu. Nieraz byle szczegół potrafił uaktywnić i wydobyć na powierzchnię wspomnienia.

— No, powiedz, co myślisz? — drążyła dalej Sally.

— Przecież mieliśmy o tym nie rozmawiać — odparł ostrożnie Thomas. Czasami czuł się jak ofiara demonów swojej żony.

— Mieliśmy również nie wylewać czerwonego wina na nowy dywan — skrzywiła się złośliwie.

— Daj spokój. Rozmawialiśmy już o tym z tysiąc razy.

— I może właśnie za mało. Ciągle uważam, że ona to zrobiła. Słyszałam te krzyki, a gdy wyszłam z domu od strony ogrodu, przez duże okno ich salonu widziałam, jak ta mała stoi z zakrwawionym nożem, a krew kapie na dywan obok ciał rodziców. W tym miejscu żywopłot jest tak przerzedzony, że wszystko widać…

— Przestań, znam tę historię na pamięć. Do domu Reynoldsów jest dobre dwadzieścia metrów, może coś ci się przywidziało. Przyznaj się, nigdy o tym nie pomyślałaś?

— Przestań wszystko bagatelizować! — Sally z rozmachem wstała z kanapy. W ręce trzymała kieliszek, z którego znowu rozlało się trochę wina.

— Uważaj, dywan — ostrzegł ją Thomas.

— A co, tylko tobie wolno wylewać?

— Proszę, uspokój się. Porozmawiajmy. Nie chcę, żebyś się denerwowała tą sprawą, to już jest dawno za nami.

— Nie, mój drogi. Nie sądzę, żeby to było za nami. Dobrze wiem, co widziałam. Kiedy przyjechała policja, byłam pierwszą osobą, która złożyła zeznania. Ta mała zabiła swoich rodziców. Miała wtedy trzynaście lat. Wyobrażasz to sobie? Oczywiście każdy powie, że po nastolatce można się wszystkiego spodziewać. W każdym razie ja złożyłam zeznania i byłam na kilku rozprawach w sądzie. Siedziała w kapturze i wyglądała jak mniszka, a wierz mi, do świętej jej daleko. Ty jeździłeś do pracy, ale ja spędzałam tu całe dnie i widziałam co nieco. Ona wcale nie była taka porządna. Mam wrażenie, że prawo w naszym kraju ma jeden cel: chronić bandziorów, a jeśli przestępca jest niepełnoletni, to już z miejsca staje się świętą krową. — Mówiąc to, rozłożyła ręce. — Najgorsze jest jednak zupełnie coś innego.

— No powiedz, co — zachęcił ją pojednawczo Thomas.

— To, że ona niedługo wyjdzie. Może jutro, może pojutrze. Pewnie zwolnią ją za dobre sprawowanie. Wróci do swojego domu, bo niby gdzie miałaby się podziać? Będzie znowu naszą sąsiadką, może nawet kiedyś urządzi grilla i zaprosi ciebie, bo mnie to na pewno nie. Myślisz, że chciałabym stanąć z nią oko w oko?!

— Rozumiem, ale już o tym rozmawialiśmy — uciął Thomas. Wiedział, do czego zmierza tyrada żony.

— Przestań mi to powtarzać jak mantrę. Po prostu chcę sprzedać dom i wynieść się daleko stąd. Zeznawałam przeciw niej, a ona tu niebawem wróci. To cholerne prawo tak działa, że uczciwy człowiek zostaje na lodzie. Zeznawałam przeciw tej małej psycholce, narażając siebie. Powinni byli skazać ją na długie lata, żeby gniła gdzieś w lochu…

— Kochanie, to tak nie działa. To nie średniowiecze. — Thomas zaśmiał się lekko.

W odpowiedzi Sally spiorunowała go wzrokiem.

— Przestań, bo znowu się czuję jak w sądzie. Nikt nie bierze mojej strony.

— Daj spokój, nie mów tak, przecież ja jestem z tobą.

— To się wyprowadźmy — wypaliła.

— Wiesz, że na razie jest to niemożliwe — odparł Thomas. — Musimy spłacić kredyt. Zostały nam jeszcze dwa lata. No i kupiliśmy nowy dywan i kanapę, nie mówiąc już o pomalowaniu salonu.

— Dywan jest poplamiony, a kolor ścian przestał mi się podobać, to nie jest dokładnie ten odcień lawendy, o który mi chodziło, jest za zimny. Jedynie kanapa jest w porządku. Ma ładne obicie, ale ją przecież możemy zabrać do nowego domu. I proszę, nie powtarzaj ciągle o kredycie, nie jestem idiotką. Można dogadać się z bankiem i spłacić go wcześniej. Mamy w końcu trochę oszczędności. Pomyśl, możemy sprzedać ten dom i wynieść się, gdziekolwiek chcemy. Może gdzieś nad jakieś piękne jezioro. W końcu dzieci są już dorosłe, a ty już niedługo przechodzisz na emeryturę. Chyba nie zamierzasz tu tkwić do samego końca?

— I co wtedy? — spytał Thomas. — Chcesz powiedzieć, że wszystkie twoje traumy miną?

— Oczywiście, że miną — stwierdziła bez chwili wahania. — Mogę ci obiecać, że w nowym domu nigdy nie wrócimy już do tego tematu. Daleko stąd nie będę musiała się zastanawiać, czy ta mała faktycznie zabiła, czy mi się przywidziało.

— Nigdy nie mów nigdy. — Thomas roześmiał się.

— Ja nie żartuję — odpowiedziała. W głębi duszy czuła jednak, że nie mówi mężowi prawdy. Obawa tkwiła w niej bardzo głęboko, a wielka niewiadoma dotycząca Jasmine i miejsca jej pobytu napawała ją grozą. Sally odbyła już z mężem dziesiątki takich rozmów, ale każdy drobiazg mógł przywołać te natarczywe myśli o ponurym listopadowym piątku sprzed pięciu lat, kiedy to wszystko się wydarzyło, a światła radiowozów rozświetliły senną zazwyczaj ulicę.

Sally podświadomie czuła, że Jasmine pewnego dnia pojawi się nieproszona jak zjawa z koszmaru. Rozmawiając z mężem, który niechętnie wracał do tego tematu, świetnie zdawała sobie sprawę, że dobre kłamstwo może zadziałać niczym magiczne zaklęcie.

— Pojedźmy jutro nad jezioro Saint Matthias — zaproponowała.

— Wspaniały pomysł — odparł Thomas, nie dając po sobie poznać, że słowa małżonki wzbudziły w nim czujne zdziwienie.

— Moglibyśmy obejrzeć domy. Podobno budują tam piękne strzeżone osiedle — dodała Sally, przytulając się do męża.

— Dobrze, pojedziemy — zgodził się z westchnieniem. — A czy teraz możemy już zapomnieć o tej sprawie i spokojnie napić się wina?

— Teraz tak. — Sally uśmiechnęła się szeroko. Nadal czuła jednak w sercu dziwny chłód i mimo że usiłowała toczyć normalną, przyjemną rozmowę, jej myśli wciąż krążyły wokół nastoletniej zabójczyni. Ta mała kiedyś tu wróci. Muszę zrobić to, co zaplanowałam tydzień temu — pomyślała.

Rozdział 1

"Leśna rzeka"

 kup ebook:

empik.webp

 kup książkę z autografem:

allegro-main1.png
bottom of page